Wicked Machine - Wicked Machinee
Wydawca: My Graveyard Productions
Rok wydania: 2011
- Sirrush The Return (intro)
- F.Y.A.D.
- Broken Mirrors
- Butterflies In The Stomach
- I'll Bury Your Screams
- New Man
- 69
- I'll Be There
- Raw 'N True
- Rock Light
- Love Action
- Rain
- Shiva (outro)
- Take My Life (The Trooper)
Skład: Alberto "Drago" Ragozza - śpiew; Steve Zambelli - gitary; Manuel Gatti - gitara basowa; Simone Oldofredi - perkusja
Produkcja: Wicked Machine
Jak by na to nie patrzeć, w gatunku określanym jako hard'n'heavy porusza się bardzo wiele zespołów. Większość z nich nie wyróżnia się niczym szczególnym z tłumu, czasem zdarzają się jednak wyjątki, a do takich zaliczyć można chyba włoską ekipę Wicked Machine. Oczywiście koła ani Ameryki grupa nie odkrywa, po prostu łączy ze sobą najlepsze elementy tego, co inni dokonali już przed nią.
Szkoda, że zespół i jego menadżer niezbyt przykładają się do promocji debiutanckiego krążka zatytułowanego zwyczajnie Wicked Machine. O formacji nie słychać zbyt wiele, ciężko znaleźć jakiekolwiek na jej temat informacje. Wiadomo, że muzycy pochodzą z włoskiej miejscowości Brescia i w zasadzie tyle. Na nastolatków nie wyglądają, ale muzyka ich jest na tyle dojrzała, że pewnie grali już gdzieś wcześniej. Wokalista zresztą udzielał się w Blizzard i Love Machine, a gitarzysta zostawił po sobie ślady w Thunder Axe. Wiadomo też, że pod tym szyldem jest to ich pierwsze wynurzenie. Z braku większej ilości szczegółów rozbierzmy na czynniki pierwsze zawarty tu materiał. Przede wszystkim nieco o stylu gry Włochów. Grupa porusza się gdzieś pomiędzy hard rockiem a heavy metalem, z tym że ten drugi w sporej części kompozycji przeważa. Doszukamy się i wpływów Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, niemieckiego hard'n'heavy, ale i klasycznego hard rocka w stylu Rainbow, w różnych nagraniach wymieszanych w różnych proporcjach. Album otwiera intro o tytule Sirrush The Return, z balladowym gitarowym wstępem i umieszczonym na jego tle głosem narratora, co kojarzy mi się jakoś ze słynnym Stonehange awanturników ze Spinal Tap. Po nieco ponad minucie rusza z kopyta pędzące heavy metalowe F.Y.A.D.. Tutaj miałbym jakieś skojarzenia z Judas Priest i Iron Maiden (wokalista w kilku momentach zdaje się wzorować na manierze śpiewu Dickinsona), Grave Digger, może nawet z HammerFall, jeśli powoływać się na coś bardziej współczesnego. No i jeszcze z White Wizzard, taką dobrze zapowiadającą się amerykańską kapelką promującą heavy metal w jego klasycznej postaci. Co tu dużo mówić, sympatycy tych wszystkich wymienionych załóg powinni być usatysfakcjonowani. Jakże zauważalna jest zmiana klimatów wraz z kolejną ścieżką, Broken Mirrors. Tutaj już mamy stylistykę hard rockową, mniej więcej z okolic roku 1985. Na myśl przychodzi choćby Dokken (ewentualnie późniejsze Icon), ale wszystko doprawione jest dyskretnie klawiszami, do tego mamy co nieco z AOR-u, plus trochę linii wokalnych na wzór Dio, względnie co łagodniejszych cytatów od Roba Rocka. Przyznam nieśmiało, że w tym hard rockowym wcieleniu zespół imponuje mi bardziej. A teraz wyobraźcie sobie, że mieszamy dynamikę pierwszego kawałka z elementami drugiego i dostajemy takiego ostrzejszego hard rocka z inklinacjami ku heavy metalowi. Tym razem przypomina mi to nieco Ozzy'ego Osbourne'a z czasów Bark At The Moon, ale z dodatkiem czegoś jeszcze i przede wszystkim z weselszymi solówkami. Ciekawą pozycją jest następne w zestawie I'll Bury Your Screams. Tutaj to dopiero mamy mieszankę, ale dodam, mieszankę udaną. Tak więc jest coś z niemieckiego har'n'heavy jak u Accept czy Victory, coś z Dio, do tego także coś z Iron Maiden. Na kolana może numer nie powala, ale niewątpliwie potrafi przykuć uwagę i cieszyć ucho. Nieco słabiej będzie w New Man, gdzie z kolei pożeniono ze sobą Iron Maiden z KISS. Pewnego rodzaju atrakcją są zaśpiewy w wysokich rejestrach, co dodaje ścieżce smaku. Mimo iż nie ma tu jakichś wymyślnych riffów, piosenka ma swój urok, poza tym podobać może się też zgrabna solówka. 69 jest dość specyficznym kawałkiem. Jego tempo i sposób prowadzenia linii basowych zdradza zafascynowanie ekipą Dickinsona. Inna sprawa, że i wokalnie też by się coś z Bruce'a znalazło, ale i mamy szczyptę Ronniego Jamesa Dio. I znów niby nic oryginalnego, a dobrze się tego słucha. Zresztą grupę wrzuciłbym do tego samego worka co White Wizzard - po prostu stare, klasyczne granie w nowej odsłonie. I'll Be There, cóż, ju z po samym tytule można się było domyślić, że to będzie ballada. Ba, nawet pościelówka. Słodko i łagodnie zarazem grające gitary, prawie jak u Damn Yankees, do tego jeszcze odpowiednie podkłady klawiszowe. Wokalista też wczuwa się w nastrój. A dalej dostajemy nagranie o tytule Raw 'N True, które w ogóle wędruje gdzieś w klimaty AOR-owe, z tym że wokalnie znowu bliżej do maniery Ronniego Jamesa, zwłaszcza czasów, gdy Dio śpiewał w Rainbow. Refren ścieżki szybko wpada w ucho i można z rozpędu zacząć go śpiewać razem z gardłowym tej włoskiej kapeli. W Rock Light diametralna zmiana stylistyki. Szybsze tempo, gitary i sekcja śmiało czerpią z niemieckiego hard'n'heavy. Wokalista chyba nawet nie ukrywa, że bezwstydnie kopiuje Udo Dirkschneidera z Accept (choć po prawdzie to i ma coś w głosie z gardłowego Malice), do tego dochodzi jeszcze coś z wczesnego Pretty Maids. Granie w sumie bardzo proste, bez jakichś wymyślnych patentów, a jednak mimo ostrości melodyjne i łatwo wpadające w ucho. Dla odmiany Love Action to kawałek bardziej brytyjski, więcej wpływów NWOBHM, jest tu choćby coś z Saxon, z przewagą Iron Maiden, gdy znowuż mowa o liniach wokalnych. Poprawne granie i w zasadzie tyle. Interesującą pozycją jest Rain, które przypomina mi jakże charakterystyczne ballady Rainbow, tyle że tutaj wszystko zagrane jest szybciej. Zresztą dalej w ogóle tempo zmienia się na szybsze, znów jakby zdradzające inspiracje twórczością Iron Maiden. Na finiszu umieszczono dość osobliwe outro w postaci Shiva. Najpierw odgłosy padającego deszczu, potem jakieś hinduskie śpiewy czy zaklinania, wreszcie niepokojące, nowoczesne komputerowo-kosmiczne dźwięki. Płytę zamyka coś w rodzaju utworu bonusowego, a jest nim ni mniej ni więcej Take My Life (The Trooper), czyli cover znanego przeboju Ironów. Zaskakującym jednak posunięciem jest sposób, w jaki Włosi przerobili ten kawałek. W oryginale było to gnające do przodu heavy, tutaj zaś mamy wersję wolną, balladową. Byłem wielce zdziwiony i zaskoczony, ale finalnie podobają mi się oba wykonania The Trooper.
Osobliwa to rzecz, że płyty od początku do końca fajnie się słucha, że jest różnorodna i że nie ma tu w zasadzie żadnych wypełniaczy. Mamy heavy metal, mamy hard rock, a czasem nawet zakręty ku AOR-owi. Włoska drużyna czerpie garściami z dokonań wielu dobrych kapel i z pewnością posiada spory potencjał, nawet jeśli nie na wielką karierę, to przynajmniej na ugruntowanie swojej pozycji na scenie rocka i metalu. Polecam.
Oficjalny profil zespołu na MySpace: www.myspace.com/wickedmachine2552